Upiłem się temi łzami, na szczęście w tej chwili wniósł pan Bąbaliński ogromny kielich starego węgrzyna, żeby dawnym obyczajem wypić strzemiennego, tak więc zapiłem łzy winem i tym sposobem przyszedłem do pewnej moralnej równowagi.
Tysiące pożegnalnych wykrzykników, życzeń, błogosławieństw, spadły na mnie jak burza, wyrwałem się nareszcie z potężnych objęć pana Bąbalińskiego i żegnany jeszcze ostatniem „do widzenia“ z najdroższych ust Lodzi, popędziłem jak wicher, uciekając przed własnego serca słabością.
Nie będę tu opisywał moich przygód obozowych ani kreślił obrazu powstania, znajdziecie to wszystko mili czytelnicy w moich pamiętnikach, jeżeli je kiedykolwiek napiszę.
Potrzebuję wam tylko w kilku słowach nadmienić, co się ze mną działo.
Otóż dostałem się szczęśliwie do obozu Langiewicza i odbyłem jako prosty żołnierz całą dyktatorjalną kampanię. Po zwycięstwie naszem pod Grochowiskami, a zarazem po dyplomatycznej ucieczce dyktatora, przez dziwną sprzeczność natury ludzkiej ja, który nie czułem w sobie pierwiastkowo wielkiego powołania do męczeńsko bohaterskich rozpraw, postanowiłem sobie na złość dyktatorowi nie wstępować w jego ślady. Zdawało mi się, że raz zdecydowawszy się na krok tak stanowczy, nie godziło się bez żadnego rezultatu uchodzić z pola walki. Uważałem moje postanowienie
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.