za święte zobowiązanie się tak względem kraju, jak i względem mojej ubóstwianej Lodzi. Postanowiłem więc bądź co bądź dalej pozostać.
Podzielałem smutne losy kilku nowych oddziałów, które także w krótkim czasie zostały rozbite. Nareszcie los mi do tyla posłużył, że dostałem się do oddziału Chmielińskiego, który miał przynajmniej niejakie podobieństwo do regularnego wojska i gdzie można było spotykać się i rozprawiać z Moskalami. Dotychczasowy bowiem systemat cofania się, praktykowany przez poprzednich moich dowódców, wcale mi nie przypadł do smaku. Na prosty bowiem rozum szlachecki wyrachowałem, że większe jest bezpieczeństwo tam, gdzie się porządnie biją, niż tam, gdzie bez ładu uciekają, i że milej jest zginąć w bitwie jak żołnierz, aniżeli być zostawionym na pastwę kozaków. Dlatego też cały czas partyzantki pod Chmielińskim mimo wszystkich niewygód, niebezpieczeństw, próżnych wysiłków i smutnych widoków na przyszłość, uważałem przecież za rodzaj wypoczynku po dawniejszych demoralizujących przejściach.
Nie spodziewałem się wprawdzie wyjść cało z tych różnych tarapatów, ale los jakoś opiekował się mną w sposób nadzwyczajny. Wychodziłem cało z każdej przeprawy, ani razu nie zostałem ranny, a jakkolwiek nie odznaczyłem się niczem i wciąż pozostawałem w stopniu prostego żołnierza, przecież powiedzieć mogę, że sumiennie
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.