mnie, okazując najwyższą radość z mojego powrotu. Wdzięczny im byłem za ich pamięć i za to powitanie.
Zacząłem się przecież na serjo niepokoić tym niezwykłym spoczynkiem, w którym dwór borowiecki zdawał się być pogrążonym. Fantazja moja znarowiona niezwykłemi przejściami, zaczęła w okamgnieniu budować jakiś straszny dramat.
Ponury wieczór styczniowy, szalejący wicher na dworze, zimno i zmęczenie zaczęły mnie usposabiać do fantastycznych i nieprawdopodobnych przypuszczeń. Bałem się formalnie ruszyć z miejsca i zapukać do drzwi, żeby nie otrzymać jakiej przerażającej wieści. Stałem długo jakby przykuty pod oknami, wyciągając coraz to bardziej rozpaczliwe wnioski. Nareszcie zdobyłem się na krok stanowczy i zacząłem szturmować do drzwi.
Po długiem zaledwie pukaniu otworzył mi je zaspany służący, wyklinając po cichu niesfornego gościa.
— Państwo Bąbalińscy! Panna Leokadja! wykrzyknąłem z całą gwałtownością.
— Wyjechali na zimę do Krakowa — otrzymałem w odpowiedzi.
Odetchnąłem — ciężki kamień spadł z mojego serca, ale zarazem uczułem wielką przykrość z doznanego zawodu.
Nie jestże to prawdziwa rozpacz gotować się całą drogę na chwilę rozkosznego upojenia, liczyć na pewno, że ten wieczór zostanie spędzonym
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.