własnej, można się wznieść mimowolnie do najkrwawszych ideałów Marata i Robespierre’a i marzyć o czerwonej republice śpiewając pod nosem:
Ah! ça ira, ça ira
Les aristocrates a la lanterne!
Jeżeli się zaś jest przypadkiem niekrwawego usposobienia, jak to obecnie ze mną miało miejsce, to nie pozostaje nic innego, jak tylko pocieszać się swoją własną moralną wyższością i czuć nieskończoną pogardę do tego lekkomyślnego zepsutego świata.
Możeby ta moja wyższość i ta pogarda, w którą się zbroiłem, nie były dostateczną tarczą przeciw tysiącznym pokusom, ale za to miłość Lodzi wystarczała, by mnie uczynić obojętnym na wszystkie marności światowe. Ona czciła we mnie tylko przymioty mej duszy, a zatem mogłem śmiało chodzić choćby przez cały tydzień w tych samych rękawiczkach.
Dziesiątego dnia naszego pobytu wybraliśmy się na przydłuższą nieco wycieczkę, kierując się do znanej ze swej dzikiej a romantycznej piękności doliny rzeki Murg. Pogoda była prześliczna, ciepło umiarkowane, niebo jasne bez chmurki, więc nie było sposobu namówić państwa Bąbalińskich do odbycia tej ekskursji powozem. Pan Bąbaliński twierdził, że nic tak nie pomaga do zdrowia, jak agitacja dłuższej przechadzki, pani utrzymywała, że będziemy swobodniejsi i będziemy mogli dowoli rozkoszować się cieniem, świeżością