jedna tylko Lodzia zdawała się nie podzielać naszych wrażeń i chodziła zachmurzona i milcząca przez cały ten wieczór.
Nie małem było nasze zdziwienie, gdy następnego dnia koło pierwszej z południa, zaanonsowano nam, że panowie Santa Florez i Kuryszkin przyszli dowiedzieć się o zdrowie pań i pytają czy mogą być przyjęci.
Pan Bąbaliński wybiegł zaraz na schody prosić, a Lodzia zemknęła do drugiego pokoju, żeby się trochę przebrać.
Weszli obadwaj w rannym wizytowym stroju, z całą swobodą i wdziękiem ludzi znających świat i zwyczaje. Oświadczyli, że niepokój czy wczorajszy wypadek nie pociągnął jakich złych skutków za sobą, znaglił ich do tak szybkich odwiedzin.
Pani Bąbalińska dziękowała im za troskliwość, ozdobiwszy swe usta swoim najdystyngowańszym uśmiechem. Pan Bąbaliński jąkał się i przepraszał dowodząc, że to jego powinnością było pójść podziękować za ich czyn szlachetny, ale z tem większą rozkoszą wita ich u siebie.
Wkrótce wróciła i Lodzia w całym blasku strojnej piękności Markiz rzucił jej od niechcenia kilka zgrabnych i nie rażących komplementów.
Markiz miał prawdziwy talent opowiadania. Lekko, żywo, dowcipnie potrącał wszystkie przedmioty, zestawiał obrazy i wypadki, charakteryzując wybornie jednem dosadnem słowem typy i położenie. Umiał pociągnąć i zająć swobodnym
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.