Po półgodzinnej rozmowie goście nasi odeszli, pozostawiając nas zachwyconych tak miłem towarzystwem, do którego nas wypadek zbliżył. Co się mnie tyczyło osobiście, nie byłem tak zbyt zadowolony z tego wypadku, ale nie śmiałem głośno odzywać się z mojem zdaniem, sądząc, że rzecz cała na kilku wzajemnych grzecznościach się zakończy.
Naturalnem następstwem tej wizyty było, że ja z panem Bąbalińskim musieliśmy się wybrać do naszych nowych znajomych z rewizytą. Z największym pospiechem kazał mój przyszły teść wybić sobie nowe bilety wizytowe, opatrzone napisem: Le Comte de Bomba Bombaliński i herbem przedstawiającym na krwawem polu pękającą bombę między skrzyżowanemi miarami.
Trzeciego dnia byliśmy już u markiza i księcia Kuryszkina, którzy wspólnie zajmowali mieszkanie. Przyjęci zostaliśmy bardzo mile i w zajmującej pogadance, paląc wyborne regalia, któremi nas poczęstowano, spędziliśmy niepostrzeżenie blisko godzinę czasu. Pan Bąbaliński odchodząc, zapraszał obu tych panów, żeby w razie gdy nie będą mieli co lepszego robić, uczynili ten zaszczyt jego domowi i przybyli czasami na wieczór. Odpowiedzieli, że nie omieszkają korzystać z pozwolenia i na tem się rozstaliśmy.
Jakoż zaledwie kilka dni upłynęło od naszej u nich bytności, gdy w tem zjawiają się powtórnie wieczorem.
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.