choćby nawet lodowe szczyty Mont Blanc, ale towarzystwo tych panów uważałem za zbyteczne.
Dla zakochanych każdy obcy świadek jest nieznośnym natrętem, a cóż dopiero dla mnie taki przystojny Hiszpan o palących oczach, elegant z wielkiego świata. Gniewała mnie też radość Lodzi, potulność jej rodziców, z jaką przystali na zaprojektowaną przejażdżkę, a co najwięcej moje nieokreślone stanowisko, na jakiem zostawałem.
Powróciłem do hotelu w najgorszem usposobieniu, nie usiłując nawet rozmawiać z panną Leokadją. Nie zdążyliśmy jeszcze wstać od śniadania, gdy zajechały dwa powozy i panowie Santa Florez i Kuryszkin przyszli oznajmić, że wszystko gotowe do wyjazdu. Wybraliśmy się bez straty czasu, panie wsiadły do jednego powozu, gdzie zaprosiły do siebie markiza, a ja z panem Bąbalińskim zostaliśmy zaciągnięci przez usłużnego Kuryszkina do drugiego.
Takowy rozdział powiększył jeszcze moje niezadowolenie i nie odpowiadałem jak tylko półsłówkami na troskliwe dopytywania Kuryszkina, czym nie cierpiący. Ze złością patrzałem na przesuwającą się panoramę coraz to nowych widoków, któremi w tej chwili pewnie musiała się Lodzia wspólnie z Santa Florezem zachwycać.
Lasy mi się wydały ponure, góry nieznośnie jednostajne, doliny bez wdzięku, a powietrze duszne.
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.