w tajemniczem wód łonie, zdawał się nakazywać całej naturze uroczystą ciszę, wnikającą w serca śmiertelników.
Lodzia, wysunięta na sam skraj jeziora, zatapiając wzrok swój w nieprzejrzanej głębi, dumała w milczeniu, jakby wyczekiwała mającej za chwilę wypłynąć z ciemnej toni dziewicy wód z rozpuszczonym włosem, w wieńcu rdzawego sitowia. Twarz jej blada, zdawała się pytać duchów jeziora o jakieś ciemne wróżby. Za nią stał markiz i twarz jego w grze świateł i cieni zdawała się przybierać jakiś dziki wpół szyderczy uśmiech, jego demoniczna piękność lekko oświetlona słabem światłem księżyca, harmonizowała doskonale z całem otoczeniem.
Nagle Lodzia wydała lekki krzyk i pochyliła się bardziej nad wodę.
Poskoczyłem zaraz za markizem, lecz ten już pytał o przyczynę przestrachu.
— To nic! — odpowiedziała drżącym i cichym głosem to obrączka, do której przywiązywałam wielką wagę, zsunęła mi się z mojego palca i upadła w wodę.
Była to moja obrączka, wymieniona w dniu zaręczyn.
— Jeżeli pani jeszcze przywiązujesz taką wagę — podchwycił szybko markiz — to ona musi się znaleźć, chociaż to jezioro wedle podań ma być bezdennem — i zrobił poruszenie, jakby chciał wskakiwać w wodę.
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.