Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

W zamian za te wszystkie ofiary i poświęcenia nie otrzymałem najmniejszej nagrody; panna Leokadja zdawała się nawet nie uważać tej świetnej metamorfozy, jaką przebyłem, zajęta wiecznie markizem, który stał się prawdziwym reżyserem wszystkich zabaw i przyjemności naszego towarzystwa, dla mnie nie miała najmniejszego uśmiechu, najmniejszego tkliwego spojrzenia.
Witała mnie bez radości, żegnała bez żalu, traktując mnie przez dzień cały obojętną rozmową, lub zbywając krótkiemi słówkami. Ja co dzień odchodziłem z rozpaczą, mówiąc sobie, że tak dłużej być nie może i codzień powracałem z nową nadzieją, że znajdę Lodzię taką, jak dawniej dla mnie bywała.
Wiele, ach! wiele razy zbierałem się na stanowczą rozmowę, by przeciąć te wszystkie mnożące się w sercu mojem wątpliwości, lecz zawsze w ostatniej chwili zabrakło mi na to odwagi dowiedzieć się, żem stracił jej miłość. Toby było okropnem, lepiej już wieki całe przeżyć w dręczącej niepewności, byle się tylko łudzić jeszcze. Wolałem więc znosić z rezygnacją obojętność, drobne upokorzenia, rażące przycinki i uwagi, widok nawet poufałego obejścia markiza z Lodzią, byle tylko łudzić się, że to sen zwodniczy, z którego przebudziwszy, się, znajdę ją jak przedtem w objęciach moich.
Ileż to razy wzdrygałem się mimowolnie, słysząc uwagi pani Bąbalińskiej, która wskazując na swą córkę idącą z markizem, mówiła zwracając się do mnie: