Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

— Patrz Janie, co za piękna para, jakby stworzeni dla siebie, on brunet, ona blondyna.
Chciałem to uważać za żart delikatny, ale pani Bąbalińska, była to osoba, tak subtelnych uczuć, że nie można ją było żadną miarą o niedelikatne żarty posądzić.
Wrzałem więc tylko wewnętrznie, ale znosiłem wszystko w biernem milczeniu, bojąc się przyspieszyć niewczesną porywczością smutne dla siebie rozwiązanie. Jak spadający z jakiego gmachu człowiek czepia się z zaciętością każdego gzymsa, każdej framugi, o którą tylko ręką lub nogą zahaczyć się może, walczy do ostatka z rozpaczą o życie i choć widzi, że mu to nic nie pomoże, że nareszcie upaść i rozbić się musi, przecież chce na jedną chwilę przedłużyć jeszcze swoją męczarnię, spodziewając się cudu, tak ja strącony z gmachu własnego szczęścia, starałem się czepiać najwątlejszego oparcia, byle tylko odwlec jeszcze chwilę ostatecznego upadku. Szczęściem, że w takiem położeniu słabym charakterom sam los przychodzi w pomoc, krusząc pod ich nogami ostatnią cegiełkę, na której się wspierają.
Jednego dnia przyniosłem ukochanej Lodzi bukiet rzadkich, jak na tę porę roku przecudownych, różowych kamelji. Sama Lodzia była zachwycona tym darem i podziękowała mi zań swoim uroczym, oddawna przezemnie niewidzianym uśmiechem.
Byłem sowicie wynagrodzonym za podjęte trudy w wyszukaniu i kupieniu tych kwiatów;