Lodzia rzuciła na mnie gromiącym wzrokiem za moją śmiałość. Ale ja ciągnąłem dalej:
— Jeżeli pan nie chcesz usłuchać mej rady, to może się przychylisz do mojej pokornej prośby, którą zanoszę, byś mi raczył zwrócić tę kamelję.
— Kwiat ten dostałem od pani, i nikomu innemu oddać go nie mogę.
— Ale gdybym ja bardzo nalegał...
— Tobyś mnie pan przymusił do powiedzenia, że ze śmieszną występujesz propozycją.
Tu krew cała zawrzała we mnie, nie mogłem się już dłużej ani chwili opanować, poskoczyłem do markiza z szybkością błyskawicy, wyrwałem mu gwałtem kamelję z dziurki od fraka i w okamgnieniu z zajadłością zdeptałem ją pod nogami.
Markiz wówczas zbladł okropnie widocznie z gniewu. Lecz nie tracąc przytomności rzekł do mnie:
— Żałuję, że obecność pań nie pozwala mi odpowiedzieć panu jakby należało ale spotkamy się później.
Porwał za kapelusz, skłonił się z wdziękiem damom i wybiegł za drzwi.
Po odejściu markiza, za którym zaraz i Kuryszkin cichaczem się wyniósł, zostałem sam na sam z państwem Bąbalińskimi i ich córką. Nastąpiła chwila głębokiego uroczystego milczenia, jakby każdy ze świadków tej dramatycznej sceny skamieniał pod wrażeniem dopiero co dokonanej zbrodni.
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.