Pan Bąbaliński został jak wryty w tej samej postawie ze skrzyżowanemi na brzuchu rękami, z osłupiałem wzrokiem, z otwartemi na oścież ustami, z których przecież żaden głos przecisnąć się nie mógł. Pani osunięta na poręcz fotelu, zasłoniła twarz swoją obu rękami, jakby odegnać chciała z przed oczu swoich prześladującą ją marę świętokradzkiego widoku.
Panna Leokadja mierzyła mnie wzrokiem iskrzącym się od gniewu, a twarz jej malowała tyle nieubłaganéj zaciętości i wewnętrznego wzburzenia, że nie mogłem w tych zmienionych rysach poznać mojej łagodnej, anielskiej uśmiechniętej Lodzi.
Ja sam dziwiłem się mojej poprzedniej energii i śmiałości i w milczeniu oczekiwałem, co z tego będzie. Byłem przygotowany na burzę żalów, wymówek i gniewów ale oczekiwania moje stokroć przewyższone zostały.
Pierwsza pani Bąbalińska przerwała ogólną naprężoną ciszę.
— Quelle afreuse brutalité — wyrzuciła nareszcie z uciśnionej piersi w kształt chrapliwego okrzyku — c’est indigne! taka zniewaga w naszym domu,... potomek Cyda, mężu, co to za wstyd dla nas! O moje biedne nerwy...
— Ale proszę pani... — usiłowałem przerwać.
— Milcz pan... nie rozdrażniaj mnie jeszcze swojemi usprawiedliwieniami, ja nawet głosu pańskiego nie mogę znieść w tej chwili, a pan chcesz naumyślnie dokuczać.
Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.