Po tém na dół jakoby nieprzytomny sobie
Skoczył, gdzie stały jego rumaki przy żłobie;
Wyjechał ku okopóm, wstrzymał się u wałów,
Słuchał skąd zgiełk uderza, skąd ogień postrzałów.
A wypuściwszy wodze, lotem błyskawicy
Przez dziedziniec, most, bramę pędzi ku stolicy.
Ja w oknie patrzę, czekam niecierpliwie końca,
Wszystko ucichło, zgasło koło wschodu słońca.
Wraca Litawor, Rymwid; i Grażynę z łęku
Wysadziwszy omdlałą dzwigali na ręku.
Strach wspomnieć, kędy stąpią, krwawy strumień pryska,
W pierś ciężko zaraniona, i skonania bliska,
Padła niema, to nogi ściskaiąc xiążęce,
To załamane kniemu wyciągając ręce;
Przebacz mężu mój, piérwsza i ostatnia zdrada! —
Xiąże płacze, podnosi, zemdlona upada.
Skonała. Wstał i odszedł, i rękami oczy
Zakrył, i stał. Ja wszystko widziałem z uboczy.
A gdy z Rymwidem jęli kłaść na łoże ciało,
Umknąłem. — Wiécie wszyscy, co się daléj stało.
Strona:Adam Mickiewicz Poezye (1822) tom drugi.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.