Taką samowolą względem dźwięcznej mowy jakuckiej odznaczają się tylko nasze Mazury. Przez cały czas mego pobytu w Jakucku nie spotkałem chłopa Mazura, któryby słów powyższych nie przekręcił, nie przerobił z mazowiecka; jakby za zmową wszyscy zawsze wymawiali: Kal arè.
Rzeczywiście, tuż za krzakami, za mostem, przerzuconym przez wązkie jezioro czy też zamuloną odnogę Leny, stał człowiek w zwykłem ubraniu posieleńca[1] i żywo wymachując rękami, w lewo od drogi zwrócony, wykrzykiwał uparcie swoje: Kaal arè, kal dahòr! Wykrzykiwał zaś tak do Jakuta, widniejącego na skraju zarośli, po drugiej stronie wody leżących, wołał jednak napróżno, bo podejrzliwy Jakut ani myślał podchodzić. Przekonał się widać o tem ostatecznie i sam wołający, bo, gdym już był około samego mostu, krzyknąwszy mu jeszcze raz: Kaal arè, psiąkrew! przestał wołać, klnąc go tylko półgłosem: »a żebyś penk, psia paro! a żebyś spuch, psi synu!«
Zobaczywszy mnie, umilkł, ale gdym zrównał się z nim i przywitał go »pochwalonym«, chłop aż przysiadł ze zdziwienia:
— O Jezusie! a z kiela ze pon bandzie?
Zaznajomiliśmy się prędko. Chłop mieszkał gdzieś w ułusie jakuckim i przyszedł do miasta, aby się nająć na robotę do kopalń złota; najął się i iść tam miał wkrótce, jako poganiacz przy partyi bydła. Bydło to pasł on tu obecnie, a po-
- ↑ Deportowanego, t. j. zesłańca.