dział, a wnet potem, jak doniosła Rózia, trzcinową trzepaczką od mebli znowu obił wyżła.
— Bardzo cię proszę, mój mężu — mówiła Zabrzeska, która od niejakiego czasu przestała nazywać męża „swoim złotym“ — skarć też Franciszka, zapowiedz mu, żeby mię słuchał i nie ważył się bić Asa.
Pan Albin przyzwał do siebie starego i napomniał dosyć surowo:
— Ty sobie tu, widzę, za dużo pozwalasz! Psa bić nie wolno, skoro pani zabrania.
— Ja go też tak wytłukłem, żeby pani nie słyszała, a nie moja wina, że ta Rózia, jeszcze od psa gorsza, zaraz donosi. Czy mnie, proszę pana, nawet psa uderzyć nie wolno?...
Między kawalerskim służącym a jego panem istniały liczne węzły; oni się dobrze rozumieli wzajemnie. Zabrzeski mógł gromkim głosem i z rzekomą złością łajać Franciszka, który śmiał się z tego w duszy, a nawet sobie myślał:
„Nic nie szkodzi, niechby mi czasem uczciwie naklął, żeby te baby widziały, że między nami niema żadnej zmowy“.
Gdy znowu Franciszek stawiał się hardo, pan Albin wiedział bardzo dobrze, że to nie jest rzeczywista hardość, tylko szczere zaufanie w dobre serce pana.
„One sobie mogą na mnie skarżyć, donosić, a ja i tak, ile razy wypadnie, zawsze psu skórę zepsuję“ — myślał w duszy nieugięty Franciszek.
W domu więc przy ulicy Erywańskiej stronnictwo żony skupiło się około Asa, a z niem do walki śmiało występował jedyny stronnik męża, stary służący. Jeżeli przypadkiem Franciszek wszedł cicho do pokoju, a pies warknął, podejrzewając, że ktoś obcy się skrada, to za warknięcie takie wcześniej czy później był kij w robocie.
Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.