Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

że temat, bodaj nie z płaczem; ale odbija się zato w towarzystwie, drwiąc wesoło z takich spraw, które go przed chwilą mocno bolały. Wiele tomów dałoby się ułożyć z dowcipów, żartów i anegdot, opowiadanych w kółku artystyczno-literackiem „Pod daszkiem“, a zawsze stosowanych do rodzaju żeńskiego. Patrząc na tych, po największej części dobrze już podtatusiałych, biesiadników, musiałeś mimowolnie pomyśleć: „Co zamiera w życiu, zmartwychwstaje w pieśni“. I to jest dobre, jako mały dodatek do życia.
Ta sfera jednakże nie była odpowiednia dla pana Albina, który z owem gronem ludzi, oprócz sympatji dla takich rozmów, nie miał zresztą nic a nic wspólnego. Czuł on przytem, że go tutaj lekceważą, i to wrażenie zatruwało mu rozkosz słuchania dowcipów. Kiedy nareszcie pewien złośliwy literat wyraził się o jakimś budynku, że to jest: „styl cielęcej główki z grzywką nad czołem, rozczesanej przez środek i w płaszczyku z pelerynką“, Zabrzeski wziął przycinek do siebie, i zakład „Pod daszkiem“ stracił gościa.
Jadał potem śniadania na Miodowej z adwokatami. Ale wśród wszystkich zawodów sybarytyzm palestry jest najmniej powabny: prawnicy jedzą i piją szybko, rozmawiają o rzeczach poważnych i najczęściej są zarozumiali, jak prorocy. W głowie przeciętnego warszawskiego adwokata tkwi zawsze podczas śniadania: ostatni proces, ostatnia partja winta, ostatnie wielkie bankructwo. Naturalnie, nie brakuje wyjątków... Między prawnikami pan Albin znowu zaczął wątpić o wartości życia i postanowił jadać śniadania samotnie.
Przeniósł się więc na plac Teatralny do Müllera, gdzie jednak nie zdołał uniknąć znajomości z niejakim panem Wincentym, byłym właścicielem majątku ziemskiego i z panem Marcinem, byłym