dalej przez ulicę Berga[1] i myślała: — „Jestem jego żoną, on moim mężem, nie ulega to żadnej wątpliwości. Czyż mąż i żona mają być zawsze gruchającemi gołąbkami?“ — Wyszła na Krakowskie Przedmieście i zwróciła się ku Saskiemu placowi. — „Jeżeli to prawda, co Kocia mówi, że wszyscy są tacy, że innych mężów niema?... Wczoraj ja mu tylko dokuczałam, on mię ciągle przepraszał i nie dałam mu się przeprosić.“ — Otwarto właśnie Saski ogród; weszła tam, ciągle prowadziła sama z sobą rozmowę w myśli, ochłodła, wytrzeźwiała i powiedziała sobie nareszcie: — „Los nas połączył, gdyż tylko los łączy ludzi; musimy żyć wspólnie! Nie będę mu się narzucała, ale go też i nie porzucę... Jedno drugiemu musi, widać, wiele wybaczać“.
Około dziewiątej z rana już wróciła na Erywańską, rzuciła się mężowi na szyję i ona pierwsza zaczęła go przepraszać.
Może w godzinę po wyjściu z domu pani Zabrzeskiej wstał Franciszek, aby porobić w domu porządki. Nie widząc w korytarzu Asa, odrazu powziął podejrzenie, że ten gałgan i nicpoń pewnie się gdzie po meblach rozwala. Przechodząc mimo, stary spostrzegł drzwi od pokoju pani naoścież otwarte, a przez okno, od wczoraj niezamknięte, wiało świeże poranne powietrze. Wszystko to bardzo go zadziwiło. Nie miał on prawa wchodzić do pokoju Zabrzeskiej, gdy go nie wzywano; ale taką pustkę zdaleka odczuwał tam, że wsunął głowę i zajrzał. Franciszek mniej zwracał uwagi na nieobecność pani, na nietkniętą pościel, a głównie uderzyła go w oczy niezaschła jeszcze kałuża przy sofie, powstała wskutek spływania wody deszczowej z okrycia Morusieńki. Ten nieporządek przypisał on niezwłocznie Asowi, chwycił
- ↑ Obecnie ul. Traugutta (przyp. wyd.).