— Takiego akurat nie ma, proszę pana; one mają jeno „jękstęk“ — odpowiedział chłopak, który był bardzo pojętny, prawie napamięć umiał niektóre przemowy Iwińskiego i władza nadzorcza ogrodu Zoologicznego duże nadzieje w nim pokładała.
— Człowiek zatem — ciągnął dalej zwierzchnik, wpatrując się w skrępowanego dotąd Asa — jest istotą rozumną i jako taki powinien okazywać dla zwierząt litość, wyrozumiałość, względność. Moralna wyższość człowieka wystąpić powinna w całej okazałości przy jego obcowaniu ze zwierzętami — rozumiecie?... Tylko tym sposobem mamy obowiązek panować nad żywą przyrodą królestwa zwierzęcego, nie zaś przez tyranję i okrucieństwo...
Tu się zastanowił pan Iwiński, a Błażej chciał widocznie skorzystać z takiego zawieszenia mowy i już się odwrócił, aby odejść.
— Rurkiewicz, dokąd idziesz? — rzekł zwierzchnik z surową powagą.
— Śpieszę się do niedźwiedzi, bo czegójś okrutnie porykają!
— Zatrzymaj się tutaj, słuchaj, co mówię! Niedźwiedzie z pewnością więcej zyskają na twojem uszlachetnieniu, niż żebyś je jak najlepiej nakarmił — rozumiesz?...
— Ooo, proszę pana, te dwa hamany tam w jamie okrutnie są żerte! Całe szczęście, że samiec i samica, boby, jak amen w pacierzu, zeżarł jeden drugiego.
Powiedziawszy to, Błażej poskrobał się w głowę i, obiema rękoma wsparty na drągu miotły, słuchał dalszej przemowy, która tak brzmiała:
— Nietylko sami macie obowiązek postępować zgodnie z zasadami religji i moralności, ale także — sumiennie czuwać, ażeby ci, którzy tu z miasta przychodzą, nie dręczyli zwierząt, nie drażnili.
Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.