Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

łogi, cenne dla człowieka, począł tutaj odczuwać, iż posiada na świecie bliźnich. Słyszał nieustannie w nocy smutne wycia, ponure ryki zwierząt, stęsknionych przez niewolę, chorych albo i umierających. Przepełniało go to taką jakąś goryczą, że i u niego wycie zaczynało stanowić potrzebę psiej duszy. Kiedy noc nadchodziła, a rozległy się na przerozmaite głosy zwierzęce skargi, jęki, okrzyki, ogarniał go wtedy dziwny smutek, niewoląc do wtórowania wyciem temu lamentowi. I stróża, który miał obowiązek baczyć na zwierzęta w porze nocnej, zdejmowała również jakaś nieopisana trwoga i żałość, jakgdyby mu się zdarzyło oczekiwać na wielkie nieszczęście. Tu As wyć się nauczył na całe życie.
Gdzie się toczy walka, tam i zwycięzcy nieraz podatek krwi płacą. Rurkiewicz mimo napominań pana Iwińskiego wcale się nie odznaczał łagodnością w stosunkach ze zwierzętami; był on dla nich o tyle tylko wyrozumiały i względny, o ile się ich obawiał. Szczególniej też nie robił sobie żadnej ceremonji z parą niedźwiedzi, pomieszczonych w obmurowanym naokoło dole, mającym wyobrażać jakoby jaskinię.
„Robiąc tam porządki“, nie przedsiębrał częstokroć potrzebnych środków ostrożności; ale nadmiernie ufny w swą siłę, w razie niezadowolenia którego z dwojga zwierząt, odwracał swą miotłę, aby drągiem „zamalować misia w zęby“. Bywało różnie: czasami niedźwiedzie miały skłonność do uległości, a Błażej był w bardzo złym humorze; innym razem znowu — wprost przeciwnie. Pewnem jest jednak, że osadzona na grubym i długim drągu miotła trwogą przejmowała jedne zwierzęta, inne pobudzała do gniewu. Aż nareszcie jednego dnia rano tak się złożyły okoliczności, że Rurkiewicz był z czegoś bardzo niezadowolony, a nie-