Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

tu wszedł, kupiwszy bilet za swoje własne pieniądze, nie było wolno nawet psa trącić!
Bóg wie, na czemby się ów spór skończył, gdyby nie to, że nadszedł pan Iwiński i odrazu wziął grzecznie pana majstra nabok, aby mu powiedzieć kazanie o występku dręczenia zwierząt. Kąskiewiczowa nieustannie się odgrażała, że już nigdy noga jej nie postanie w tym zakładzie i „dziesiątemu jeszcze powie, żeby też nie bywał, skoro się tu nie umieją obchodzić z kundmanami“.
Oburzenie jej tem bardziej jeszcze wzrosło, gdy Józek, wszedłszy do klatki od tyłu, wyniósł stamtąd resztki parasola, pogięte pręty, odebrane Asowi, i rzekł, wręczając je pani majstrowej:
— To ci pies ze zdrowemi zębami, jak lampart!...
Pan Iwiński nie mógł dojść do porozumienia z Kąskiewiczem; nadaremnie pokazywał mu tablicę, opiewającą, że religja, moralność i pedagogika zabraniają pastwienia się nad zwierzętami. Szewc odpowiadał:
— Święta prawda, ale to jest pies z Sewerynowa, nazywa się As i nie może należeć do takiego interesu, gdzie się pieniądze płacą za oglądanie... Ja także swoje własne psy chowałem i biłem, skoro tylko mi się spodobało!
Obaj zacietrzewieni wrócili przed klatkę, gdzie stronnictwo Asa zrobiło manifestację, wołając. — „Zuch As!... Brawo As!... Brawo!“
Słysząc ciągle wymawiane swoje nazwisko, wyżeł merdał dziękczynnie ogonem, a wszystko to, razem wzięte, zwiększało gorycz rodziny Kąskiewiczów. W oczach pana majstra As, którego imię rozlegało się dzisiaj po całym ogrodzie Zoologicznym, wyglądał zupełnie tak, jak ów pudel, co to z niego powstał Mefistofeles.
Kiedy się w zwierzyńcu na Bagateli rozgry-