raz ku trzem sfinksom, a nie śmiał się zbliżyć do pałacu — coś tak, jakgdyby sobie wyobrażał, że i psy spoglądają nań pogardliwie, nienawistnie, groźnie. Onby się teraz i na posąg z kamienia nie poważył szczeknąć. Gdyby osamotniony pies trzymał się był dłużej tak na boku, z ogonem opuszczonym, z oczyma smutnemi, niezawodnie wnet powiedzianoby o nim: — „Ten pies wściec się myśli!“ — I wtedy Apolinary zapewne wziąłby się do dzieła, ażeby wystrzałami przerwać pasmo żywota, pełnego utrapień.
Wszędzie i w każdym czasie są takie istoty, podlejące wśród prześladowania; nie mogą one umrzeć ani im nikt życia nie skróci. As teraz właśnie należał do ich rzędu. Nareszcie można go było widzieć, jak porzucił już okolice pałacu i oficyn, a przeniósł się w miejsce, gdzie jest koniec obrębu pałacowego i początek drogi, wiodącej poprzez groblę ku miasteczku. Tam na mostku, niedaleko templa, leżał w ślimaka zwinięty, z pyskiem na ogonie, albo wystawał, mając fizjognomję wędrowca, który zamierza opuścić ognisko domowe, pójść w świat, tylko coś się nie może zdobyć na krok taki. Bo dokąd iść?... Świat jest wielki, szeroki, ale przecież nie dla psa, któremu trudno zerwać z domem. Kiedy raz przed samym wieczorem przyglądał się tak przechodniom i przejezdnym, spostrzegł go jakiś jegomość, jadący sankami w parę koni, i ten — zapewne odniechcenia — mruknął pod nosem:
— Pójdź tu, piesku!
Dawno już z ust ludzkich niesłyszane słowa dodały psu otuchy: żwawo pobiegł za sankami i niebawem znalazł się w miasteczku. Tutaj podróżny jegomość zajechał przed dom bogatego Izraelity, który pożyczał pieniędzy na lichwę, i zaraz się udał do jego mieszkania. Wkrótce też
Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.