To twierdzenie swoje uzasadniał pan Wincenty różnemi znanemi sobie przykładami. Szli, postawali, rozmawiając ciągle, i nareszcie, gdy już wyszli na plac Teatralny, Zabrzeski jął zapraszać miłego towarzysza na „wódeczkę“ do Stępkowskiego.
— Nie, nie pójdę — odrzekł pan Wincenty, porównywając swój zegarek z ratuszowym. — I tak się już spóźniłem, a Marcin z każdym dniem staje się drażliwszy... Właśnie czeka na mnie u Brajbisza i, jeżeli pan chcesz, proszę na gorzałkę, przyczem pogadamy o Asie.
Pan Albin nie sądził, aby mu Brajbisz zastąpił Stępka, ale poszedł przez grzeczność i w nadziei znalezienia skutecznej rady co się tyczy układania wyżła.
Rzeczywiście, pan Marcin blisko już od godziny siedział w ogródku głodny i zły, bo nie mógł jeść, nie wypiwszy kieliszka wódki, a wódki znowu za nic w świecie nie piłby w pojedynkę. Niegdyś pożeracze kołdunów i kiełbasy, jedli teraz sztukę mięsa z ogórkiem, a węgrzyna zastępowało piwo. Potoczyła się żywa rozmowa o wyżłach i ich przysposabianiu do polowania; tylko pan Marcin miał jakiś cierpki humor: ni stąd, ni zowąd przypinał łatki Warszawie, mówiąc:
— Warszawskie łgarstwo, warszawskie błazeństwo!... Nikomu słowa nie dotrzymać, a ciągle dawać „słowo honoru“, to czysto po warszawsku!
Zabrzeski się nawet parę razy zarumienił nieco, biorąc do siebie niektóre przycinki, a w duszy sobie myślał:
„Co się stało z tym człowiekiem? Taki uprzejmy, grzeczny był dawniej!“
Wysapawszy się i zjadłszy ogromny gnat sztuki mięsa z rurą, pan Marcin częściej się odzywał, a gorycz też jego przemówień zmalała cokolwiek.
Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.