Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

psotę wymierzał wyżłowi karę, zwłaszcza w nieobecności pana, a prócz tego nie skąpił mu ustnych nauk, zaprawionych całą gderliwością i żółcią starca, niezadowolonego z życia. Pies bowiem skwapliwie uprzątał rogale, bułki, serdelki, wypijał mleko, śmietankę, a przytem bardzo lubił gryźć różne przedmioty, zaprawiając sobie młode zęby do przyszłych czynów. Franciszek sprawił sobie był raz nowe kalosze i strzegł je, jak oka w głowie, gdyż nawet w czasie zbyt wielkiego błota nie wychodził w nich na ulicę, aby nie straciły połysku. As dobrał się do owych kaloszy i pogryzł, porozrywał. Skargi, zanoszone do pana po każdem przestępstwie psa, pozostawały teraz bez żadnych skutków i Franciszek z goryczą powtarzał:
— Cóż tu dziwnego, że się taka bestja z każdym dniem bardziej uzuchwala?
Atoli pan Albin zapatrywał się obecnie na Asa z innego punktu widzenia; mianowicie też uważał on psa niejako za pośrednika, który go łączy z domem, gdzie przebywają czarne oczy. Istotnie, jest to brutalne, gdy człowiek w epoce zakochania się bije psa, którego pieściła luba dziewica. W miłości jest moralność sui generis: współzawodnika można postrzelić, sprzymierzeńca się głaszcze.
Dumając tak z głową potężnie zagwożdżoną czarnemi oczyma, Zabrzeski stworzył nareszcie plan, przynoszący mu zaszczyt, jako początkującemu myśliwemu. Brał on codziennie Asa na łańcuszek i wychodził z nim jakoby na przechadzkę, żywiąc nadzieję, że wcześniej czy później musi nareszcie spotkać Morusieńkę. Stanowiło to przedsięwzięcie rodzaj polowania z wyżłem, ponieważ pies, spostrzegłszy czy poczuwszy swoją niedawną jeszcze panią, niezawodnie zapragnąłby ją powitać; pan Albin, naturalnie, nie stawiałby temu