Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

żadnych przeszkód i zyskałby sposobność zbliżenia się do swego ideału. Niektórzy zakochani puszczają się jeszcze na niedorzeczniejsze hazardy.
As częstokroć zupełnie niespodziewanie skoczył, szarpnął się, jak szalony, i wtedy gwałtownie zabiło serce pana Albina, mniemającego, iż pies rwie się do którejś z sześciu panien Swojewskich. Niestety, po największej części powodem niepokoju wyżła bywał inny jakiś pies, spostrzeżony w oddaleniu!
— Przecież one muszą nieuchronnie z domu wychodzić! — mówił Zabrzeski sam do siebie, obkładając ulice, przyległe do Sewerynowa, więc stanowiska, na które musi zawsze wyjść zwierzyna, ruszona ze swej kotliny.
— Cierpliwość przezwycięża wszystko! — myślał pan Albin, przypominając sobie, że tę maksymę zna z wzorów kaligraficznych.
Podczas tych przechadzek z Asem on sobie przypominał rozmaite rzeczy. Będzie temu cztery lata, zasadzał się w podobny sposób przy rogu alei Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej na niejaką Wandzię, z którą się przypadkiem zaznajomił na stacji kolei warszawsko-wiedeńskiej przed samem odejściem wieczornego pociągu ku Granicy. Żegnała kogoś, podobno narzeczonego, ze łzami i upuściła chustkę do nosa; on był szczęśliwym znalazcą, odprowadził właścicielkę chustki do domu, a przytem dowiedział się, że ma ojca, matkę, siostry i narzeczonego. Coś przez dwa tygodnie upatrywał Wandzi w tamtych okolicach, aż ją nareszcie spostrzegł z werandy cukierni Zawistowskiego i odnowił znajomość. Skończyło się na tem, że jedli na kolację raki, a rozczarowało go naoczne sprawdzenie, że Wandzia nie miała ani ojca, ani matki, ani sióstr, ani narzeczonego