ryba! Znam ja go!... Gardło dałbym, że on sobie sam tych ran narobił! Ciężko za takim świadczyć w sądzie!
— Co pan mówisz, panie Trzaskalski? — zapytał szewc z groźną powagą, jakby dotknięty w najdroższych swoich interesach. — A choćby też nawet i tak było, to djabli panu do tego! Niech korzysta, skoro ma rozum! W każdym procederze człowiek za korzyścią przecie goni!
— I to jest prawda, niech korzysta! Ma się rozumieć, niech korzysta — co mi tam do tego!
Upłynęło chyba z pół godziny, zanim się ten tłum począł rozchodzić.
W tym czasie, kiedy sprawa Pyty wchodziła na drogę sądową, Luta zaczęła się rozczarowywać do Zabrzeskiego, a „smarkacza“ podejrzewać i śledzić z chytrością właściwą zazdrosnej kobiecie. Czy jej czyste przeczucie coś podszepnęło, czy może i wpadła na jakieś wyraźniejsze dane, dosyć, że była na tropie potajemnych, więc tem samem zakazanych stosunków najmłodszej siostry z panem Albinem. Jako „anioł-stróż rodziny“, a właściwie jako zawiedziona w uczuciach, Luta nie spuszczała z oczu „smarkacza“. Jednakże Morusieńka, choć młodsza od siostry, a może dlatego, że młodsza, była jeszcze chytrzejsza i z całą przytomnością umysłu miała się na baczności.
Bardzo się musiał zdziwić Zabrzeski, gdy przybywszy pewnego pięknego dnia na Sewerynów, zamiast pięknych czarnych oczu ujrzał w oknie złośliwie uśmiechnięte i zacięte usta Luty. Zmieszało go to cokolwiek, ukłonił się jednak bardzo grzecznie, spuścił psa z łańcuszka i, żeby się uwolnić od niemiłego wrażenia, poszedł na śniadanie do Lijewskiego. O wpół do trzeciej znowu przyszedł po psa i znowu w oknie
Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.