Gospodyni była teraz tak szczęśliwa z siebie, że w chwilowem zapomnieniu o stracie dwóch kur brudna jej twarz rozjaśniła się, wypogodziła, a oczy błyszczały.
— Jasnowidzenie, słowo uczciwości daję, jasnowidzenie! — rzekł Julek, pragnąc w duszy, aby gospodyni zasiadła do roboty, ponieważ właśnie przypadała kolej nadziewania słodkich kiszek z rodzynkami.
Ona jednakże znajdowała się w tym duchowym stanie, w którym człowiek niezbędnie pragnie, aby go podziwiano, i wyprawiła Wiktusię w poselstwie do Sarmaty, żeby „koniecznie przyszedł, bo jest bardzo ważny interes“. Pan Benedykt oświadczył, że nie myśli przychodzić, bo się jeszcze nie pozbył pcheł, które wczoraj z sobą zabrał, siedząc wieczorem między babami.
— Oho, jegomość zacznie pewnie od dziś słabować! — rzekła gospodyni, znacząco spoglądając na Julka. — Gdzież ma być dnia dzisiejszego sprawiedliwość jaka?
Potem się zwróciła do Wiktusi z pytaniem:
— Cóż jegomość robi?
— A chodzi se po pokoju i tak butami mocno wali w podłogę, aż człowieka strach zbiera!
— I nic ci więcej nie powiedział?
— Powiedział, a jeno: — „Obetrzej sobie, smarkulo, tę świeczkę pod nosem, bo jak ja ci ją kiedy utrę, to ci będzie niezdrowo!“ — Straszniem się zlękła!...
Tak jest, Sarmata okrągłe dwa dni „słabował“, a tu jeszcze trzecia kura przepadła; Olfąs do domu nie powrócił i „było w domu urwanie głowy, sprawiedliwości zaś nie było żadnej“. Dopiero trzeciego dnia, około dziesiątej z rana, uchyliły się drzwi od izby gospodyni i dał się słyszeć basowy głos Benedykta Ochoty.
Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.