Strona:Adolf Dygasiński - As.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

Na trzeci dzień po tem wypadł odpust w parafji i Polusia, powróciwszy z kościoła, opowiadała matce, że różni okoliczni ludzie widzieli czarnego psa z kaczką czy czemś innem w pysku, jak pędził na złamanie karku ku Skierniewicom. Gdyby się zaś ktoś popytał był ludzi z okolic Grodziska i precz ku Warszawie, dowiedziałby się, że tenże pies przebiegał i tamtędy poprzez pola, pastwiska. Trudno opowiedzieć, jakich przygód doświadczał As w ciągu swojej podróży; ale to pewna, że na drugi dzień po ucieczce ze Zbójeckiej był już przed wieczorem na Sewerynowie, gdzie go spostrzegł pierwszy Kąskiewicz i, pokazując ludziom palcem, wołał:
— Ooo, patrzcie państwo, znowu komuś coś ukradł!... Ciekawe rzeczy, z czem on tak zmyka?
Przed drzwiami mieszkania emeryta stanął nareszcie zdrożony ogromnie pies pątnik, a kiedy skrobnął kilka razy po drzwiach łapą, otworzyła mu Luta. Nie było tu już teraz dla Asa tych pieszczot, co niegdyś; panny powitały go dosyć obojętnie, gdyż wyjście zamąż najmłodszej Morusieńki powarzyło im humory, a wyżeł brał w tem wszystkiem przecież niemały udział. Dziwiły się tylko nadzwyczajnie, widząc pod szyją psa przywiązany sznurkiem do obróżki kawałek jakiegoś mięsa; kura bowiem nie miała ani łba i szyi, ani nóg i skrzydeł, ani pierza — wszystko się starło, zniszczyło podczas podróży; tylko sznurek wpił się jakoś w resztki ciała i jako tako je utrzymywał.
— Że też ci Zabrzescy tak nie dbają o psa swojego! — rzekła Guta.
— Któż tam ma w domu o co dbać?... Morusieńka? Ten smarkacz nigdy gospodynią być nie może! — powiedziała Luta.
— Coprawda, to Albin się ogromnie złapał! — wtrąciła Niuta.