się masz, Malwa? Cóż mi powiesz?“ I rękę swoją kładzie na mojem ramieniu, choć pan taki. Gdzież ja mam sumienie okradać dziedzica.
Myśli te do reszty zgnębiły strzelca, wspomniał sobie, że i pana swego będzie musiał teraz unikać. Nie miałby czoła stać przed nim oko w oko. Rozmyślał tak, siedząc na piętach, i nogi pod nim ścierpły. Położył na ziemi strzelbę usiadł należycie, przypomniał sobie, że dużo zwierzyny na stół potrzeba. Las szumiał, gwiazdy świeciły. Malwa uczuł się samotnym na świecie, opuszczonym. „Jeden tylko Pan Jezus jest przy mnie“. Tylko od Boga jednego nie potrzebował stronić. Niegdyś tam, przylgnął był do jednej dziewczyny z Kniaziewicz — nazywali ją „grubą Kaśką“. Jeszcze wówczas nie był taki pobożny. Coś go dziwnego do niej ciągnęło: łaził wszędzie, gdzie się spodziewał spotkać Kaśkę, gdyż lubił na nią patrzeć, choćby zdaleka, i czuł wtedy jakby głaskanie po sercu, a w ustach robiło mu się słodko. Nigdy nie zapomni tych czasów. Ale Kaśka była taka wspaniała, a on marny, mały: chyba po drabinie mógłby się dostać do jej szyi. Rozmawiała z nim tylko tak sobie, a kochała Wicka fornala, ogromnego chłopa — to ona pierwsza dała Malwie przezwisko „Mysi król“. Jednego razu podpatrzył ją przypadkiem, ją i Wicka — straszne rzeczy! Onby nikomu nigdy
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.