Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czego ty chcesz odemnie? — zapytał Malwa stłumionym głosem, a ręką wykonał taki ruch, jak gdyby chciał odepchnąć brata.
— Twoje szczęście, żeś przez sen wyrzekł jakieś słowo!... Kot był akurat na jednej linii z tym krzakiem i już miałem pociągnąć za cyngiel, kiedym posłyszał jakiś szept ludzki.
— Czy ja to spałem?
— Gdybyś nie spał, zastrzeliłbyś ogromnego kota, który tak mi się wydawał, jakby nie miał obu słuchów... No, ale skorom cię nie zastrzelił, to daj gorzałki!
Mówiąc te słowa, Tetera sięgnął do torby strzelca, wyjął flaszkę, wstrząsnął nią i pociągnął parę łyków, poczem rzekł:
— Zapominalski z ciebie, bracie! Nie stawiłeś się wczoraj pod starym lasem, choć taka była umowa... Co prawda, i bez ciebie sobie poradziłem: mam już w domu tę sosenkę, a jutro grabiny mi będzie potrzeba. Upatrzyłem tam sobie trzy sztuki. Przynieś i ty z sobą toporek, to się prędko uwiniemy!
— Nieee! — zawołał głosem przeciągłym Malwa i tak zazezował, ze mu w oczach światełko błysnęło.
Tetera uśmiechnął się szyderczo, wziął brata za rękę, wstrząsnął i rzekł:
— Przestańże być mazgajem, bać się wszystkiego: Boga, dyabła, ludzi, siebie samego! Mój bracie, Bóg nic ci nie da,