napierany przez ogary, wcale nie miał chęci wyjść na linię, myśliwych, a że mu się po drodze nastręczyła lisia jama, wpadł do niej i zniknął w oczach rozwścieczonej psiarni. Naokoło owej jamy zgromadziły się teraz ogary i sprawiły gwałt nadzwyczajny, a Trafisz usiłował nawet nadaremnie wleźć w otwór.
Myśliwi opuścili stanowiska, biegną, każdy się zwraca do Malwy i wyraźnie ma w oczach zapytanie: „Co to ma znaczyć?“
Strzelec wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: — Niema nic osobliwego! Każdy się tak ratuje jak może; — a głośno odrzekł: — zajęczysko wpadł ze strachu przed ogarami w zimną lisią jamę i koniec!.. Mnie to nie pierwsza widzieć.
— No, to go wykurzyć! — zawołał pan w okularach, a Malwa ręką machnął i powiada:
— O jakie sto dwadzieścia kroków dalej jest wyjście z jamy i kot tamtędy poszorował w pole... Niech panowie popatrzą.
Poprowadził myśliwych, pokazał im na śniegu świeże tropy szaraka, mówiąc:
— Oo, jak to rwał, aż się za nim kurzyło!
Trzeba wiedzieć, że strzelec nie lubił tego, ażeby ludzie obcy zabijali zające morzelańskie. Przysłowie opiewa: „Swój swojemu oka nie wykole“; ale Malwa wyznawał widać zasadę, że tylko swój ma prawo zabić swego.
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.