Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Szafarz wyszedł na ganek, popatrzył, ziewnął i z rękoma utkwionemi w bocznych kieszeniach kapoty puścił się drogą, wysadzaną brzozami. Naraz spostrzegł w oddaleniu sunącego przez pole Malwę, który wobec zachodzącego słońca wyglądał jak narysowany na tle nieba. Pan Kacper pobiegł ścieżką na — przełaj — chciał widać przeciąć drogę strzelcowi. Malwa musiał mieć jakieś powody unikania spotkań, gdyż bardzo rączo puścił się po linii prostej ku białym domkom ponad stawem, gdzie zamieszkiwał, jak wiemy.
Zawiedziony szafarz, poskoczył kilkanaście kroków na pole i krzyknął na całe gardło: „Panie Malwa, bywaj!“ Tymczasem strzelec ciągle biegł szybko, jakby nie widział, nie słyszał. „Czekaj-że, ty borsuku!“ Mruknął zniecierpliwiony pan Kacper: „Otóż, musisz się ze mną dziś spotkać!“ I, uparty jak dziecko, szafarz pobiegł w derdy, ażeby Malwie zabiedz drogę już na grobli.
Zdziwił się nieprzyjemnie strzelec, kiedy o jakie dziesięć kroków przed sobą ujrzał niespodziewanie pana Kacpra, który, cedząc przez zęby słowa, zapytał:
— Dlaczegóż to pan strzelec na mnie nie łaskaw i tak stroni?
— Aaa, pan szafarz! — wybełgotał zaskoczony i uchylił czapki.