Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

Szafarz poprawił się na krześle, a roztargniony felczer rzucił mu pytanie:
— Jakże się pan dzisiaj czuje?
Pan Kacper machnął ręką i tak się skrzywił, jak gdyby gryzł cierpkie jabłko.
— Może się pogorszyło? Jakże sen, żołądek?... Proszę pokazać język!... Uuu, jaki biały!
— W dołku ciągle gniecie, a około serca niepokój! — stęknął szafarz.
— Waleryana, waleryana! Musi ustać...
— Rano i na noc zażywam.
— To trzeba jeszcze i w południe, a przytem — spokój!
— Spokój! — zawołał z goryczą szafarz, a potem rzekł cichym, uroczystym głosem: — Dwanaście lat w klimacie północnym i dwadzieścia cztery lata w takiej służbie muszą się odbić na zdrowiu.
Zaniepokoił felczera ten przedmiot rozmowy, bardzo przyjemny zwykle dla szafarza, a przeto mogący znacznie przedłużyć odwiedziny.
— Boję się ogromnie jednej rzeczy, — powiedział z powagą Chylecki, uprzedzając dalsze zwierzenia się pana Kacpra — ta nagła zmiana powietrza źle się coś zapowiada. Dałbym głowę, że się nie obejdzie bez epidemii.
— Jakiej epidemii? spytał przestraszony szafarz.