Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tyfus pla-mi-sty!
— Plamisty?... W Morzelanach? Bój się doktór Boga!
— Nie inaczej, plamisty!
— Może kto już zachorował?
— A jakże! Ta... ta... ta staruszka Maciejowa.
— To piękna historya! Epidemia być może-hę?
— Już jest, prawdę mówiąc... Tylko, panie Kacprze, niech to zostanie między nami dwoma! Widzi pan, lud prosty — jak owce, zaraz panika.
— Czy to bardzo zaraźliwe?
— Mniej więcej, jak cholera...
— Należałoby się chyba zabezpieczyć? Są jakie prezerwatywy?
— Można sobie — miętę, kieliszek wódki z kroplami Inoziemcowa.. Główna rzecz nie zaziębić się, nie wychodzić po zachodzie słońca i krew czyścić.
Szafarz pochwycił czapkę i, zbliżając się do drzwi, mówił:
— Przepraszam kochanego doktora, że nie podaję ręki; ale dopiero co byłeś u Maciejowej... Głupiec tylko przez fanfaronadę może udawać zucha tam, gdzie się ma do czynienia z siłami ślepemi.
— Naturalnie, tylko głupiec!
— Pan Kacper wyszedł i zza drzwi przymkiętych jeszcze przemówił: