Szafarz, pożegnawszy Chyleckiego, pędził do oficyny, jak gdyby go ścigało widmo tyfusu plamistego.
Izba, którą pan Kacper zamieszkiwał, sądząc z panującej tu woni przypominała aptekę, szpital, a urządzenie jej wyglądało niby namiot jakiego wodza północnego plemienia, żyjącego z polowania. Rogi i łby sarn, jeleni, łosiów, wisiały na ścianach; kły dzików poniewierały się po stole; skóry rozmaitych zwierząt zaściełały łóżko, rozpościerały się przy drzwiach, łóżku, a jedna — rysia — zdobiła ścianę nad łóżkiem. Znać też tu było zamożność gospodarza w odzież futrzaną, począwszy od czapek, kołnierzy, rękawów, a kończąc na butach.
Na szafie, między sobolem i gronostajem, stał wypchany pies jamnik. Ponad łóżkiem krzyżowała się na ścianie dubeltówka z pojedynką-skałkówką, obok nich wisiał kordelas