który ją pierwszy ukrytą znalazł, mógł ściskać pieścić, dopóki nie nadbiegli inni współzawodnicy, nie stłukli go, nie odpędzili. Stamtąd całe towarzystwo wybiegło na szeroką miedzę, gdzie znowu używano zabawy w gonionego — coś w rodzaju „uciekła mi przepióreczka w proso“. Kto ją pierwszy dogonił, dostąpił krótkotrwałej rozkoszy sam-na-sam z ukochaną; ale zaraz nadbiegał inny, brał za łeb szczęśliwca, podczas gdy jeszcze inny dopadał, korzystał z ich walki: dobre i to, żeby się o nią choć otrzeć. Około drzew, około kamieni, około krzyża — kic, kic jedno za drugiem i przeciągnięto te zabawy do wschodu słoneczka. Gdy dzień zajaśniał, wszyscy zdziwieni spojrzeli najprzód w słońce, potem — po sobie: „Ojej, jak też to prędko czas leci!“ Widzieli, że mają skrwawione słuchy, nosy, wargi; a po wyrwanych kłakach, łysiny świeciły im na karkach i grzbietach. Cóż z tego, kiedy przyjemnie! „Miłości, o niebios darze!“... Tylko ona jedna, nieporównanie nadobna, gładka, była teraz jeszcze powabniejsza w promieniach wschodzącego słońca. Na ozimince uczuła głód, zaczęła z pod śniegu wyjadać szczypiory pszenicy. Czterej gachowie byli także nadzwyczajnie głodni, żaden jednak nie ważył się sił pokrzepiać z obawy, aby któryś współzawodnik nie skorzystał z jego zajęcia i do niej się nie zbliżył. Boczyli się więc tylko jeden na drugiego,
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.