— Jak się nie śmiać, kiedy panowie tacy myśliwi i psy mają przy sobie i wszystko, a tu zając spokojniuteńko przeszedł przez drogę i usiadł pod górką.
— Gdzie? Co znowu? — pytał Węglicki, spoglądając w około.
— Niedaleko stąd przycupnął, o jakie trzysta kroków... Widzi pan ten wielki kamień? No, to na prawo, o dwadzieścia kroków, kot przywarował! Tylko trzeba zajechać z za górki i od lasu. Ja też stary myśliwy.
Koniuszy smoknął na charty, zaczął objeżdżać górkę. Tymczasem furman zlazł z wózka, wziął oburącz Trezora, ułożył go Chyleckiemu w nogach i rzekł:
— Niech pan stanie teraz tam za wierzbą? Strzał pewny, bo zając tędy zawróci, a ja tu wyżła przytrzymam, żeby nie płoszył.
Felczer zrobił, co woźnica zalecił.
Po niejakim czasie szarak pomknął, kiedy Węglicki z psami był jeszcze za górką. Można było dobrze widzieć, że bezuchy zając idzie prościuteńko na Chyleckiego. Wypadł i koniuszy z za górki, spostrzegł, poszczuł.
Sokoły wyciągnęły się jak strzały, dopadają; kot rwie i jest już o trzydzieści kroków od wierzby, za którą stoi przyczajony felczer. „Ta-rach! Ta-rach!“
W odpowiedzi na dwa strzały odezwały się skowyty dwóch psów. Sokół powłóczył tył
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.