ciała po ziemi, rzucał się przedniemi łapami rozpaczliwie na prawo i na lewo, a skomlił w niebogłosy. Sokółka znowu wzięła ogon pod siebie i z przeraźliwym skowytem na trzech nogach zmykała w kierunku Kapuścina. Do zamętu przyczyniło się i to nie mało, że na odgłos strzałów i straszliwy psi skowyt Trezor wyrwał się z rąk furmana, dopadł do wijącego się w męczarniach konania Sokola i zatopił w nim mściwe zębce.
Węglicki z rozpuszczonym harapnikiem w pełnym pędzie wpadł koniem na Trezora i zaczął psa nielitościwie kropić, biorąc go ciągle pod kopyta wierzchowca.
Szarak, naturalnie, tylko się migał gdzieś w oddaleniu.
Chylecki, główny sprawca zaburzenia, stał za wierzbą jak ścięty i nie miał nawet tyle odwagi, ażeby słówko pisnąć w obronie srodze poniewieranego Trezora. I nic dziwnego: koniuszy był wściekły, siedział na koniu, miał długi harap, mógł w szale rzucić się na mordercę Sokołów.
Furman, który urządził całe to widowisko, zamiast współczuć z cierpiącymi, to tu, to tam rzucał oczyma i zanosił się od śmiechu.
— To ci myśliwi! Jeden drugiemu szkody w psach narobił.
Sokół wydawał coraz cichsze jęki i nareszcie uspokoił się na wieki. Trezor do góry
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.