Urodził się w gaiku olszynowym, o jakich tysiąc kroków od stawu. Było to w czasie roztopów wiosennych, w drugiej połowie marca i zaraz jakoś po południu. Rok ten odznaczał się nieurodzajem płodów polnych, a obfitością żab, myszy, kretów, chrabąszczów. Matka zajęcza złożyła dwoje noworodków pod pniakiem na zimnym i wilgotnym mchu i już w godzinę po połogu opuściła drzące od zimna dzieci. Dziwnie wyglądał ten świat boży, chłodny, mokry, z ołowianem niebem. W sam raz po odejściu rodzicielki, śnieg zwalił i nakrył białym kożuchem parę maleńkich szaraków, wpatrujących się w świat wyłupionemi oczyma.
Matka zajęcza, najobojętniejsza ze wszystkich matek, zjawiła się przed wieczorem, podała pierś bliźniętom, nakarmiła je; potem poszła w chrósty ogryzać pąki wikliny, wyjadać z pod śniegu szczypiory młodziutkiej trawy. Przez piąć dni brodziła po łąkach