A może, może Franek przez psotę strzelbę gdzie schował? Strzelec zajrzał pod łóżko, przetrząsnął posłanie, szukał za drzwiami i za oknem, zaglądał na piec i do pieca — nie znalazł.
— Piękna historya! Szafarz, poczciwy człowiek, do rąk mi powierzył własną strzelbę, a ja mu ją zaprzepaściłem. Na oczy się nie będę mógł pokazać, nie wiedząc co powiedzieć... O ja nieszczęśliwy człowiek! Wszystko to jeszcze nic, ale jak on pójdzie dziś na to polowanie? Z jakiem czołem stanie przed dziedzicem, przed rządcą, bez dubeltówki — on, strzelec dworski?
Teraz nie miał nawet już czasu na dalsze rozważanie swej niedoli, musiał się śpieszyć, biedz pod las, ażeby zgromadzić chłopaków, którym zalecił stawić się do naganki, czyli — jak się mówi w Morzelanach — „na huczki“.
Raz ostatni rzucił jeszcze okiem po kątach, przekonał się po raz dziesiąty, że go oczy bynajmniej nie mylą, i poszedł z rozdartem sercem.
Po drodze myślał sobie: „To nie przystoi, żeby strzelec z próżnemi rękoma chadzał na polowanie“. Uciął żerdź, okrzesał ją z gałęzi; ale to go też nie zadowoliło. „Piękny mi strzelec z kijem!... Nie, mógłbym się na pośmiewisko wystawić!... Gotowi wziąć mię na zęby, zapytać: cóż to Malwa idzie psy zabijać?“
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.