Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziedzic nadjechał i jacyś dwaj goście. Spostrzegł strzelca i pyta:
— A co, będziemy dziś strzelali?
Nie położył mu ręki na ramieniu, nie powiedział z uśmiechem: — Jak się masz Malwa! Co słychać?
Strzelec skłonił się niziuteńko i odrzekł:
— Wszystko jest w ręku Boga Najwyższego, panie dziedzicu!
Nadjeżdżały inne bryczki i z jednej wysiadł pan rządca, krzywi się, kwaśną ma minę, wtedy jest pono najgorszy, kiedy na człowieka nie patrzy, udaje że go nie widzi. „Mógł mu już kto poszepnąć o dubeltówce... Czy to mało podszczuwaczy przy dworze?“
Rządca przywiózł z sobą na koźle jakiegoś wąsatego drylbasa w baraniej czapie, z dubeltówką, i parę razy zamówił do niego po imieniu „Kostanty“.
Otóż ten Konstanty ogromnie się coś wpatrywał w Malwę.
Polowanie poszło nadspodziewanie dobrze, choć pan rządca zaraz na początku powiedział:
— Skądby się tu wzięła zwierzyna?... Kłusowników i lisów pełno.
Strzelec czuł, że to do niego pito.
Szczęście na polowaniu miał głównie ów Konstanty, który zabił trzy zające, dwa lisy i tę sarnę, przeznaczoną przez Malwę dla dziedzica.