Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy się już wszystko skończyło i panowie mieli wracać do domu, rządca z bryczki przyzwał do siebie strzelca kiwnięciem palca i rzekł:
— Mój Malwa, przyjdź-no do mojej kancelaryi dziś wieczór.
Na Malwie skóra ścierpła. „Już to tam nie napróżno mię on przyzywa“... Ale nie było innej rady, musiał się na rozkaz stawić.
Poszedł i na złą chwilę trafił, gdyż baba jakaś rozdrażniła była pana rządcę w najwyższym stopniu i właśnie ją wyrzucono za drzwi z kancelaryi, kiedy tu przybył Malwa.
Rządca miał twarz zieloną, oczy żółte, trząsł się cały ze wzruszenia. Najprzód na uspokojenie zażył łyżkę bromu, a potem usiadł i, nie patrząc wcale na strzelca, tak mówił:
— Pójdziesz jutro rano do lasu i pokażesz tam swemu następcy granicę, poręby, zagajniki, wszystko, co tylko on zechce widzieć! Stawisz się potem tutaj u mnie, wypłaci ci się pensyę i dostaniesz świadectwo służbowe.
— Wielmożny panie!... — Jęknął żałośnie strzelec.
— Nic, nic, nie chcę słyszeć! — mówił rządca z niecierpliwością, — od a do z wiem o wszystkiem i Bogu tylko podziękuj, że się sprawy nie oddaje do sądu! Chcesz pewnie wiedzieć, za co cię ze służby usuwam? — zapytał rządca z drwiącym i zgryźliwym uśmie-