wniej wiatronogi, teraz się w biegu potykał. Ludzie narobili mu sławy, okrzyczeli za gracza, zająca nadzwyczajnego; ale już wrony inaczej o tem myślały. Te ptaki szpetne, wyrywające psom i wilkom z zębów padlinę, siedząc na wierzchołkach drzew przydrożnych, ciekawie zapuszczały wzrok w dalekie pola i o naszym szaraku bezuchym wyrokowały tak mniej więcej: „Koszlon pozbawiony słuchów, kusztyga potykający się w biegu nieustannie, dziad stojący nad grobem, jego mięso już nawpół do nas należy! Kra, kra, kra! Cieszmy się, że niedługo wrony będą miały na ucztę zająca“.
Leciały nieraz nawet ponad nim z krzykiem złowieszczym, kiedy sobie poszukiwał kotliny. Zwyczajnie, motłoch pospolity, plondrujący po wszystkich śmietnikach, złodzieje, rabusie z dziobami jak pałki — hyeny powietrzne.
W borach i na polach nic nie uchodzi baczności różnych podpatrywaczy, a losem każdego zwierzęcia ogromnie się zajmują różni jego współobywatele. Zawsze ta sama zasada: chcą wiedzieć sąsiedzi, jak kto siedzi, a każdy ma coś do ukrycia przed sąsiadami.
Oto szarak podąża miedzą ku lasowi, tymczasem ruchy jego pilnie śledzi jastrząb ze szczytu gruszy polnej, tajemniczy samotnik, zamknięty w planach swoich, ponury ze złości,
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.