Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

Spostrzegł patrona swego, świętego Jakóba apostoła, który w tej chwili przechodził i głowę od niego odwrócił.
Poskoczył co tchu, ażeby błagać o miłosierdzie dla Tetery i Franka, oskarżyć się o samolubstwo, kiedy go zbudziło wołanie i silne walenie w drzwi pięścią, aż szyby w oknach brzęczały.
Otworzył oczy, sen czy prawda?..
Dzień był już jasny, do drzwi ktoś ciągle się dobijał. Poszedł, otwarł zasuwkę i ujrzał przed sobą owego Konstantego, któremu podług zalecenia rządcy miał dzisiaj las pokazać.
— Nieboszczka matka mi się przyśniła, dała przestrogę, ażebym swoich grzechów nie składał na innych, — myślał Malwa niezupełnie jeszcze ze snu wybity, wpuszczając do izby swojego następcę, który się przedstawił:
— Jestem Konstanty Sokolec!
— A ja — Jakób Malwa-Zabłotnik! — odrzekł były strzelec morzelański jeszcze nawpół śpiący.
Sokolec wyciągnął olbrzymią łapę i tak serdecznie ścisnął nikłą dłoń gospodarza, że ten syknął, podskakując z bólu, i już się zupełnie teraz ocknął. Gość Malwy był to chłop ogromny, w sile wieku, a tak twardy na całem ciele, jakby ukuty z żelaza. Miał twarz czerwoną, baniowato okrągłą, na niej — siwe wyłupiaste oczy, nos gałkowaty, a pod nosem —