Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

myślnym, którzy potajemnie czynią dobrze i we własnem sercu znajdują nagrodę. Wszystko zależało od czysto osobistych wyobrażeń człowieka.
— Gdybyś pan — mówił były strzelec morzelański — zostawił w szczerem polu strzelbę, a ktoś ją zabrał — czyjaż byłaby wtedy wina?
— Tego, który strzelbę w polu zostawił.
— Właśnie i ja też tak myślę! Jeżelibym strzelby nie zostawił, nie byłoby grzechu; skorom ją zaś zostawił, grzech jest mój własny.
— O jakim grzechu tu mowa? Głupi zgubi, mądry znajdzie i basta! Co kogo zaś grzech obchodzi, skoro zyskał rzecz dobrą.
— Musi obchodzić! — krzyknął Malwa i czupurnie wyskoczył przed swego towarzysza.
Sokolec przystanął po raz trzeci, spojrzał na Malwę lekceważąco, ręką odsunął go lekko z drogi i uśmiechnął się tak, jakby chciał przez to powiedzieć: „Wiem, teraz już wiem — jesteś skończony baran!“
Odtąd już Konstanty przez całą drogę milczał, a na wszystkie pytania odpowiadał zbywająco, półgębkiem: „Uhm“, „no — no“, „o jej“, „o ho“. Kiedy nareszcie przybyli pod las, niespodziewanie wypadł z krzaków Burek, który już teraz i dniem i nocą kłusował. Nie miał u szyi kloca, przeto żwawo gnał w pole po jakimś tropie zajęczym. Sokolec spokojnie