Przecież Tetera nie mógł myśleć, że inni ludzie są lepsi od niego. Oprócz tego, kradzież nocna stanowiła już nałóg złodzieja leśnego, a niejaka obawa i urąganie przypuszczalnemu niebezpieczeństwu przyozdabiały ów nałóg powabem bohaterstwa. „Jestem niezwyciężony i miłuję swoją sztukę!“
Wszystko więc zostało po dawnemu: dozór — dozorem, kradzież — kradzieżą. Wodzirej złodziejów i kłusowników odrzucił układy, a powierzył się własnemu rozumowi, który istotnie jest najlepszym doradcą, wszelkiej genialności.
Oczywista, że Uduś głównie uderzał w oczy Teterę: Konstanty, chłopisko — olbrzym, ciężki jak wół, byłby bez tego dzielnego psa niedołęgą w boru. I co tu zrobić ze zwierzęciem, które się niczem nie da zjednać, przekupić?
Dom, zamieszkiwany przez Sokolca, stał przy drodze, a obok kuźni, gdzie różni przejezdni przystawali już dla naprawy zepsutego wozu, już podkucia koni, albo nawet, jeśli szło tylko o węgielek do fajki. W tej kuźni zawsze bywało pełno ludzi: niejeden przychodził tu w zimie ogrzać zgrabiałe ręce. Tetera zaprzęgał swego siwka i wieczorkiem przejeżdżał drogą, a do kuźni zwykle się załgiwał. Chodziło mu o zbadanie, czy strzelec jest w domu, czy w lesie. Jeżeli podczas przejazdu, o jakiej dziesiątej wieczorem, Uduś wypadał na drogę
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.