Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

Maciukiewicz nic nie odrzekł, tylko, jak człowiek przez fakt oświecony, pomyślał sobie: „Aha, — ku lasowi! Teraz już rozumiem“...
Czemprędzej zdjął skórzany fartuch, narzucił kapotę, zamknął kuźnię i poszedł do mieszkania Konstantego, gdzie pewnie z pół godziny zabawił. Potem można było widzieć, jak Sokolec, uzbrojony w strzelbę, wychodził razem z kowalem, którego pożegnał na drodze serdecznem uściśnieniem ręki, a sam w towarzystwie Udusia miarowym krokiem puścił się ku lasowi.
Zanosiło się na odwilż; noc była ciemna — bez gwiazd, bez księżyca, tylko białość śniegu odbijała mglisto. W boru panował ów szum, który zdaje się przyrodę do snu kołysać w nocy. Co chwila lawiny śniegu z drzew gdzieś opadały, roznosząc głuchy huk po lesie. Konstanty, zmachany drogą przebytą, zdejmował czapkę i rękawem ocierał pot z czoła. Teraz przystanął w lesie, nasłuchywał przez chwilę, poczem wyciągnął przed siebię rękę i rzekł do psa głosem stanowczym: „Szukaj! Szukaj!“ A sam usiadł na pieńku, odsapnął, odchrząknął, zakurzył fajkę.
Uduś obrócił się w kółko, jak gdyby chciał wymiarkować, w którą stronę iść powinien, i żwawo pomknął w gęstwinę. Biegł, przystawał, słuchał, czasem obwąchywał ziemię, a oczy mu błyszczały jak świeczki. W tem