— Tak, czy owak, na moje wychodzi i zjeść cię muszę, żeby dług wdzięczności raz spłacić.
Chłop sobie wyprosił, że jeszcze jednego sędziego sprowadzi.
Idzie, odmawia pacierze, Bogu się poleca, a jaskółeczka przed nim usiadła i zaświegotała:
— Maćku, Maćku! Sprawiedliwość zna taki tylko, któremu niesprawiedliwość dniem i nocą doskwiera, który nikomu najmniejszej krzywdy nie czyni, a kryć się musi, żeby wyżył.
— Gdzież ja, nieszczęśliwy, takiego znajdę?
— Pod krzem niedaleczko stąd przycupnął kryje się przed człowiekiem, psem, wilkiem, lisem. Ostrożnie podchodź do niego, aby nie pomyślał, że go chcesz zabić, i nie uciekł.
— Jakże z nim mówić?
— Idź, a powtarzaj te słowa: Pana Boga chwalę, nikomu źle nie czynię, mam w sercu wdzięczność i sprawiedliwość.
Zabrał się Maciek, idzie, powtarza to, co mu jaskółeczka kazała. Nagle z pod krza zajączek wypada — kic, kic i mówi:
— Słyszałem ja o twojej przygodzie z niedźwiedziem i myślałem o tem właśnie, jakby ci tu pomódz.
— Oj, zajączku, żeby cię też Bóg dobrą myślą natchnął! Niedźwiedź mi oto dowodzi, że na świecie niema ani wdzięczności ani sprawiedliwości.
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.