z poczuciem własnej godności, nie pozwalał się przegadać. Bo w domu był on ostatnią osobą — nikt tu na niego nie zważał. Żona jego, tak zwana Flora, okazała, modro-oka blondyna, od pierwszego wejścia w progi mężowskiego domu silną ręką ujęła berło władzy i odrazu wzięła małżonka, jak to mówią, pod pantofel. Były chwile, w których niewolnik podnosił głowę, aby ją potem jeszcze lepiej poddać. Rodziły się dzieci, a po każdych urodzinach pantofel przygniatał go dokładniej. Nareszcie zanikła u Tetery wszelka domowa odporność, zwłaszcza od czasu gdy stracił jedno oko...
Po drodze utorowanej przez matkę poszły córki — a trzy były — i człowiek z pod tylu pantofli nie mógł już głowy wychylić. Musiał zapłacić haracz i za miłość ojcowską, którą żywił dla tych dziewczyn: uczucie rozmiękczyło go na papkę. Bardzo kochał wszystkie trzy córki: Terenię, Jadzię; ale głównie najstarszą, Marynię, przedmiot uwielbiania i chlubę całej rodziny.
Ta Marynia z rysów najwięcej przypominająca ojca, przebywała czas jakiś w domu zamożnej ciotki, Calewiczowej, uczyła się tam grać na fortepianie, mówić po francuzku, i to ją uczyniło istotą wyższą. Kiedy po śmierci ciotki powróciła z Grodna do Malwicz, było jej ciasno, nudno, niedobrze w domu rodzicielskim, a wszyscy członkowie rodziny jednozgodnie powtarzali: „Marynia się marnuje!“ Widząc,
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.