— Czegóż tam? — spytała żona półgębkiem.
— Ból w piersiach, ogromny zawrót w głowie, — odrzekł, stękając.
— Mamo, trzeba posłać po Chyleckiego! — odezwała się Marynia, czesząc włosy przed zwierciadełkiem; potem zwróciła się do sióstr.
— Jadziu. Tereniu, zróbcie porządek jaki, posprzątajcie! Nie można przyjmować doktora w takich śmieciach!
Chodziło jej o tego doktora głównie, nie o ratunek dla ojca.
Franek, uszczęśliwiony, że mu się zdarzyła gratka użycia szkapy, zaprzągł co tchu siwego i pojechał.
Chylecki był to nadworny felczer w Morzelanach, człowiek młody, jak Marynia twierdziła, jedyny w całej okolicy kawaler, z którym, było o czem pomówić „chłopiec do rzeczy“, mówiła o nim Flora.
Około południa przyjechał doktór, przywiózł z sobą bańki — tym jednym środkiem głównie szafował, a cała jego sztuka polegała znowu na tem, gdzie bańki postawić i ile. Ponieważ wynagrodzenie liczył sobie od każdej bańki, przeto stawiał ich zwykle wiele.
Zanim obejrzał chorego, ocałował ręce Flory i panien, a rączkę Maryni dłużej i ze szczególnym wdziękiem przyciskał do ust, ozdobionych biało-blond wąsikami.
Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.