Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Stan powietrza był taki, co to bez względu na zapowiedzi barometru i kalendarza — można przewidywać odwilż: śnieg woskowo miękki ma lekko fioletowy odcień, słońce się mieni za chmurami, a podmuch wiatru głaszcze.
Jakoś około południa zając posłyszał, że w pobliżu kotliny śnieg się zapada „chrup-chrup“ odgłos, który przed odwilżą jest przykrem skrzypieniem. „Baczność! koń parsknął — o, źle! Najgłupszy zajęczyna wie doskonale, że w takich razach i przy tym stanie powietrza należy bezwarunkowo dotrzymywać, dopuścić do ostateczności, a potem zobaczymy... Od tysięcy wieków miliardy zajęcy zginęły, trzymając się tego systemu samo-obrony; ale, że jednak niektóre szczęśliwie ocalały, przeto dotrzymywanie w kotlinie nie wyszło z użycia. „Tak zginął ojciec, dziad, pradziad, to i ja mogę!“...
Jeździec także obyczajem przodków najechał koniem; i z harapnika strzela tuż nad uchem szaraka: „Wyrusz no kochanku w pole!“ Gach nie śpi, wytrzeszczył ślepie, widzi doskonale: człowieka na koniu i dwa czarne charty, które aż drżą do pogoni. Serce mu bije na wielką trwogę. „Tradycya tradycyą, strach strachem... Nie, niepodobieństwo dłużej dotrzymywać!“ Uczuł pod sobą skoki, zebrał wszystkie siły i wypadł jak z procy.
Zakurzył się puch śnieżny od zajęczego susa; i psy na chwile zgłupiały, i koń w bok skoczył,